Treść zadania

Kacha1282

"Madame" Potrzeba napisać mi z tego opowiadanie . ;) Prosze o pomoc. !


Wiek męski - Lâge viril

Czy warto opowiadać, jak czułem się po tym wszystkim - po tej „Nocy Walpurgii”, jak sobie, oczywiście, tę Noc Świętojańską nazwałem? O śnie nie było mowy. A następnego dnia byłem jak zaczadzony. Trapiące mnie od miesięcy pytania i niepokoje wybuchły z nową siłą.
Co to wszystko oznacza? Co ona o mnie wie - i o tym, co ja wiem o niej? I czego chce właściwie? - Jak należy rozumieć to całe postępowa­nie? Owo oscylowanie pomiędzy skrajnościami - między „lodem” a „ża­rem”, traktowaniem mnie z góry lub jakbym był powietrzem a ową szcze­gólną uwagą okazywaną mi czasem i... wieloznaczną sympatią? – No i wreszcie ten finał! Ten taniec... I upominek... No i ta dedykacja - nieza­leżnie od tego, jakie jest jej przesłanie - jakże podobna w formie do tego, co jej matka wpisała Konstantemu w gdańskim wydaniu Wspomnień Jo­anny Schopenhauer! Czyżby znała ten wpis, czy w ogóle coś wie?... I po cóż by w ten sposób miała się bawić ze mną?... - A te ostatnie słowa?, mówione po francusku, gdy „spadłszy z wysokości” opuściłem powieki i po­chyliłem głowę?... To było serio czy żartem? Z wiarą czy bez pokrycia? Wyrazem jakiejś nadziei i chęci jej podtrzymania czy bałamuctwem, drwi­ną, tanią, zgraną formułką wziętą z repertuaru flirtu towarzyskiego?
Jak wcześniej, tak i teraz wszystkie te dociekania, analizy, domysły za­kończyły się fiaskiem. Nie doszedłem do żadnej przekonującej konkluzji, której mógłbym się trzymać. Tym razem jednak cierń, jaki ranił mi serce, był na tyle kłujący, że nie mogąc wytrzymać, postanowiłem działać.
Zadzwonić do niej - myślałem nazajutrz przed południem. - Wyko­rzystać nareszcie ten numer telefonu, który wtedy zdobyłem! Poprosić o spotkanie i zażądać wyjaśnień. A jeśli się wykręci, to, trudno, najść ją w domu!
„Przyszedłem. Musiałem przyjść”, układałem naprędce otwierający monolog. „Musimy porozmawiać. Proszę mi wreszcie powiedzieć, jasno i bez ogródek, co pani o mnie wie, co pani o mnie myśli i o co pani cho­dzi. Nie może mnie pani zostawić z tyloma pytaniami. Co znaczy, żebym uciekał? Dokąd, kiedy i jak? Czemu mi pani to radzi? Co jest pani mo­tywem? I wreszcie, co znaczy to ‘kiedyś’, kiedy ukończę dzieło? Pani w to wierzy, czy nie? Mówi pani poważnie, czy rzuca słowa na wiatr? Ja muszę taką rzecz wiedzieć..
Chwyciłem za słuchawkę i wykręciłem numer. Telefon nie odpowia­dał. Zacząłem ponawiać próby, z początku co pół godziny, z czasem co parę minut. Nic. W dalszym ciągu cisza.
Wypiłem setkę wódki i pojechałem do niej.
Było słonecznie, upalnie, mniej więcej pierwsza w południe. Zasłony w obu oknach były pozasuwane. Serce zabiło mi mocniej. „Śpi, odsypia wczorajsze”, myślałem, wchodząc po schodach, „wyłączyła telefon. Jest nie ubrana. Naga? W koszuli nocnej? Szlafroku?. Dzwonek (typu „ding-dong”) nie wywołał jednakże oczekiwanych następstw. Żadnych kroków, odgłosów, pytania „kto tam?”, otwarcia. Cisza jak makiem zasiał. Z uchem przytkniętym do drzwi długo nasłuchiwałem, czy nie jest to aby pozór i czy po jakimś czasie nie rozlegnie się wreszcie choćby najcichszy szmer. Nic jednak takiego nie zaszło.
Zupełnie jak Jean-Louis, który chcąc spotkać Anne i nie zastawszy jej w domu, popędził do Deauville, wskoczyłem do autobusu i pojechałem do szkoły.
Trwało sprzątanie po balu. Gabinet był zamknięty. Zmyśliwszy jakąś historię o brakującym podpisie na podaniu na studia, spytałem sekretarki w rogowych okularach, gdzie jest „pani dyrektor”.
- Pani dyrektor nie ma - odpowiedziała pod nosem, nie fatygując się nawet, by podnieść ku mnie wzrok. - Wyjechała na staż.
- Jak to? - wyrwało mi się. Nie panowałem nad głosem ani nawet nad sensem wypowiadanych słów: - Przecież dopiero co była.
- Była, ale się zmyła - odparła z przykrym uśmiechem.
- To co ja teraz zrobię? - powiedziałem bezradnie.
- Jedź na dworzec, jak musisz - poradziła z przekąsem. - Może ją jesz­cze złapiesz.
- Mówi pani poważnie? - uchwyciłem się tego jak przysłowiowej brzy­twy. - Na który? - zapytałem. - Kiedy odjeżdża pociąg?
- A bo ja wiem dokładnie!... - wzruszyła ramionami. - Ja jestem od czarnej roboty - dodała z fałszywą pokorą. - Mnie się o takich rzeczach nie mówi, nie informuje. Dla kancelistki jak ja to za wysokie progi. Sły­szałam tylko, przypadkiem, że podobno z Gdańskiego. Gdzieś teraz, po południu.
Wybiegłem z kancelarii i pognałem na dworzec. Z wiaduktu zobaczy­łem stojący długi skład o mieszanych wagonach - europejskich i „ruskich”. „Moskwa-Warszawa-Paryż, godzina 15.10”, przeczytałem w przelocie na tablicy odjazdów. Lecz kiedy wbiegłem na peron, tym razem jak w złym filmie: pociąg właśnie już ruszał. Mijały mnie wagony, naprzód zielone - sowieckie, a potem w różnych kolorach: niemieckie, francuskie - „zachodnie”. Widniały na nich tabliczki z nazwami miast docelowych. Najczę­ściej migał napis: „Paris-Nord”, „Paris-Nord”, „Paris-Nord”...

Z nastroju melancholii, w jaki popadłem w tych dniach, wyrwały mnie dopiero egzaminy na studia. Konieczność sprostania zadaniom, które przede mną stawiano, koncentracja uwagi na osiągnięciu celu, wir spraw, nowi ludzie, rywalizacja, „giełda” - wszystko to, w jakiejś mierze, rozpro­szyło mój mrok. Gdy jednak sesja minęła, przynosząc mi na koniec oby­watelstwo studenta, i w drugiej połowie lipca stanąłem w obliczu waka­cji, mój „nieład i wczesna udręka” wróciły na wokandę.
Żeby się z nich wyzwolić, a w każdym razie uchronić przed ich kolejnym nawrotem, postanowiłem wyjechać. Tym razem jednak nie w Tatry, jak przez ostatnie lata, tylko nad Bałtyk, do Gdańska, dokąd jeździłem dawniej, w dzie­ciństwie i w latach chłopięcych, i gdzie z tamtego okresu miałem pewnego kolegę, nieco starszego ode mnie, w którego towarzystwie — przynajmniej w owym czasie - czułem się dobrze i raźnie. Jarek - bo tak miał na imię - żył w innym świecie niż ja, wymiernym i pożytecznym, świecie zagadnień tech­nicznych i praktyki życiowej; był radioamatorem, modelarzem, wędkarzem, mało go obchodziła literatura i sztuka, miał rower i motocykl, studiował budowę okrętów. Liczyłem, że ten świat - związany z życiem, prosty - wraz ze wskrzeszonym, być może, nastrojem beztroskich wakacji, któreśmy wspól­nie spędzali, przyniesie mi jakąś ulgę, a może i całkiem ukoi me skołatane nerwy i pozwoli nareszcie zapomnieć o Madame.
Rachuby te i nadzieje nie okazały się złudne. Jarek, choć wyrósł i zmęż­niał, w istocie niewiele się zmienił. Dalej był „równym chłopakiem”, po­godnym i rzeczowym, nie tkniętym jeszcze nijak przez macki i jad zepsu­cia. Przyjął mnie tak jak dawniej - jakby nie było przerwy w naszych let­nich spotkaniach i jakby czas stał w miejscu. Znów byliśmy „kumplami”, „sztubakami”, „zuchami”, o czystych, niewinnych sercach i dziecinnych marzeniach. Chodziliśmy, jak przed laty, na tenisa, nad morze, na długie spacery po lesie; Jarek montował radio według własnego projektu z „najlepszych tranzystorów”, z którego później, wieczorem, słuchaliśmy stacji „zachodnich” i radia Luksemburg. Jeździliśmy też motorem - do stoczni i do portu, i z różnych miejsc na molo patrzyliśmy na statki - stojące, wpływające i te na horyzoncie.
Był to przyjemny czas. Beztroski i nostalgiczny. Niespodziewane, cu­downe przedłużenie dzieciństwa. Wejście w krąg spraw i przeżyć, do któ­rych, jak sądziłem, nie było już powrotu.
Aż w którąś upalną niedzielę, gdy „jak za dawnych lat” snuliśmy się bez celu po starym Gdańsku-Wrzeszczu, stała się dziwna rzecz. Na ulicy Polanki Jarek zatrzymał się i wskazując na jakieś stare zabudowania, ze­szpecone okropnie przez bure, tandetne baraki i mury z drutem kolcza­stym, powiedział kilka słów, których w najmniejszym stopniu nie spodzie­wałem się po nim:
- Patrz, to był kiedyś dom letni rodziny Schopenhauera... Wiesz, co się teraz tu mieści?... Półwięzienie: poprawczak. Niezły ma gust nasza władza...
Przytaknąłem milcząco, nie dając po sobie poznać, ani że mnie to obe­szło, ani że w ogóle wiem coś na temat Schopenhauera. Cała ta sprawa jednak - niespodziewane ujrzenie legendarnej siedziby z jednoczesnym poznaniem jej obecnego stanu, a zwłaszcza przeznaczenia - zrobiła na mnie wrażenie i dziwnie mnie poruszyła.
Zacząłem tam powracać, już bez towarzystwa Jarka, i długo się przy­glądałem - domostwu i otoczeniu. A potem poszedłem jeszcze na Stare Miasto w Gdańsku, by zobaczyć ów dom po południowej stronie ulicy Świętego Ducha, który widniał na zdjęciu w gdańskim wydaniu Wspomnień Joanny Schopenhauer. Nie ujrzałem go jednak. Nie istniał od końca wojny, jak później się dowiedziałem. W miejscu, gdzie stał, było pusto: zostały tylko schodki prowadzące donikąd.
I nawet nie wiem kiedy, prysnął nastrój i czar odzyskanego dzieciń­stwa. Przestało być nagle jasno, „zabawowo”, beztrosko. Spędzanie czasu z Jarkiem zaczęło mnie nużyć i męczyć. Jego sposób myślenia, zajęcia, poczucie humoru, dopiero co tak kojące mą obolałą duszę, wydały mi się naraz infantylne, harcerskie.
Lecz co właściwie było przyczyną tej odmiany? - Niespodziewane spo­tkanie z domem Schopenhauerów? - Dlaczego? Co te zniszczone pamiątki miały ze mną wspólnego? - Że bardzo okrężną drogą łączyły się z Mada­me? Że jakąś dziwną alchemią wskrzeszały pamięć o niej? - Owszem, ale ta sprawa była bardziej złożona; i w pełni ją zrozumiałem dopiero po pew­nym czasie. Na razie tkwiłem we mgle i niosła mnie jakaś fala - myśli, emocji, nastroju.

Wróciłem do Warszawy w stanie dziwnego skupienia i pobudzenia umysłu. Kłębiło mi się w głowie od różnych pomysłów, obrazów, a zwłasz­cza zdań i dialogów, które się układały w kawałki opowiadania. Leżąc na swoim łóżku, obłożony książkami na temat Schopenhauera (głównie o jego życiu), drążyłem w wyobraźni niektóre dane i fakty i rozwijałem je w sce­ny - w rozmowy i sytuacje. Wreszcie zacząłem pisać.
Pomysł był bardzo prosty, a nawet, rzekłbym, banalny.
Spośród dziesiątków zdarzeń, o których się naczytałem, wybrałem dwa przewodnie (mówiąc technicznie, „nośne”): śmierć ojca Schopenhauera, zapewne samobójstwo o niejasnych motywach; i gwałtowne zerwanie sto­sunków Artura z matką - w latach dziesiątych, w Weimarze.
Oba te wydarzenia były tragiczne, przykre - przesycone goryczą, głę­bokim zawodem, gniewem. Ojciec rozstawał się z życiem wielopiętrowo przegrany: bo wyjechał był z Gdańska po drugim rozbiorze Polski (gdy weszli tam Prusacy) i nie mógł tego przeboleć; bo jego stosunki z żoną nie układały się dobrze; bo, wreszcie, jego syn - mimo tylu wysiłków, które zostały włożone, aby uczynić z niego godnego sukcesora wielkiej firmy handlowej - nie spełniał tych nadziei, marząc o... filozofii. Z kolei matka, Joanna, kobieta w danej chwili ponad czterdziestoletnia, która pomimo ciosów i przeciwności losu, a także własnych błędów i niefrasobliwości, zdołała jednak zachować wysoką pozycję w świecie i jakoś, po śmierci męża, ułożyć sobie życie (znajdując przyjaciela w osobie pewnego radcy i litera­ta zarazem oraz prowadząc salon, który odwiedzał sam Goethe), zazna­wała ze strony swojego wunderkinda straszliwych upokorzeń, zarówno na płaszczyźnie grząskich spraw majątkowych, jak i - obyczajowych: odsą­dzał ją od czci z powodu „tego człowieka”, żądał zerwania z nim, a na koniec postawił bezwzględne ultimatum: „albo on, albo ja. .
Otóż w akcję tych zdarzeń, odtwarzaną z przekazów, wplatałem retro-spekcje - w formie wspomnień i myśli dwojga protagonistów - których przedmiotem był czas owej pamiętnej podróży po Europie zachodniej: odkąd Joanna odkryła, iż jest w odmiennym stanie, aż po powrót do Gdań­ska, rozwiązanie i połóg.
Mrok i żółć chwil bieżących kontrastowałem ostro z jasnością i błęki­tem ewokowanej przeszłości.
Ojciec Schopenhauera, trawiony zgryzotami, mający dosyć wszystkie­go, przekonany głęboko, że jego zejście ze świata przyniesie wszystkim ulgę, zarówno jego żonie, która się stała oziębła, jak również jego synowi, którego mierziło kupiectwo, hoduje w sobie myśl targnięcia się na życie. I stojąc raz przy żurawiu zbożowego spichlerza (z którego nazajutrz miał spaść w niejasnych okolicznościach), wpatruje się długo w wodę porto­wego kanału i wraca bezwiednie myślą do owej nocy w Dover, gdy stał na pokładzie okrętu - podobnie, dość wysoko w stosunku do nabrzeża - i prze­chylony przez reling obserwował z uwagą, jak sunie powoli w górę wiszący na powrozach fotel z jego małżonką w siódmym miesiącu ciąży. I przypo­mina sobie swój nastrój z owej chwili - mimo pewnego napięcia, pogod­ny i pełen nadziei.
„Oto najdroższy ładunek, jaki mi się zdarzyło kiedykolwiek przewo­zić”, wracają mu własne słowa, którymi z autoironią wyrażał swe uczucia. „Nie urodzi się w Anglii, tak jak tego bym pragnął - dobrze, urodzi się w Gdańsku. Zapewnię mu najlepsze warunki i wykształcenie. Od najwcze­śniejszych lat będzie jeździł po świecie, poznawał języki, zwyczaje. Musi być bardziej niż ja obywatelem świata. Dam mu na imię Artur..
Tymczasem znowu Joanna, podczas kolejnej rundy „rodzinnych per­traktacji”, gdy niewdzięczny potomek posuwa się do inwektyw i traktuje ją zgoła jak nikczemną Gertrudę, bezwstydną i wiarołomną, wybucha gło­śnym szlochem i wybiega z salonu, po czym łkając w sypialni wspomina ową noc, gdy na wertepach Westfalii złamała się oś powozu i niósł ją na rękach do domu astmatyczny osiłek stawiając co chwila na ziemi.
„O, czemuż się nie stało, żem wtedy nie poroniła!”, wykrzykuje z gory­czą. A słysząc mitygujące ją słowa córki Adeli, dziewczyny zacnej, lecz brzydkiej: „Ależ co mama mówi!”, wraca pamięcią w tę wiosnę nieba­wem po powrocie, kiedy zostawszy matką, czuła się najszczęśliwszą w ciągu całego życia, a urodzony syn był dla niej najpiękniejszym, najcudowniej­szym dzieckiem.
Krótko mówiąc, nowelka ukazywała złudność ludzkich nadziei i ma­rzeń. Epatowała goryczą, głęboką niewiarą w to, że szczęście rodzi szczę­ście lub że je można utrzymać. „Melodia życia jest smutna”, zdawał się mówić narrator. „A jeśli nawet czasami przechodzi w tonację dur, to za­wsze kończy się w moll. Na debiut udany, radosny zawsze należy patrzyć z perspektywy końcówki”.
Co do mnie, autora tekstu, tworzenie tej historii sprawiało mi przy­jemność i przynosiło ulgę. Wyzwalałem się z czegoś. Zaspokajałem tęsknotę za... nie wiadomo czym. Odnajdywałem formę dla porywu miło­ści.
Nie miało żadnego znaczenia, że to, o czym opowiadam, ma bardzo luźny związek zarówno z moim życiem, jak i z życiem Madame. Ważne było jedynie, że wskutek pewnego trafu czy zbiegu okoliczności stanowi dla mnie medium - daje możność ekspresji. Że pozwala się zbliżyć do rzeczy nieosiągalnych, że daje ujście myślom, uczuciom i epifaniom, któ­rych nieśmiałą próbką był błysk wyobraźni w kinie, gdy skryty za kotarą obserwowałem Madame i zobaczyłem nagle jej życie w wielkim skrócie.
Nowelkę opatrzyłem ironicznym tytułem Kształt spełnionych nadziei albo dwie sceny z życia Artura Schopenhauera i stwierdziłem, że chyba - jestem już wyleczony. Myślenie o Madame nie sprawiało mi bólu. Jeśli czegoś pragnąłem, to może jedynie tego, by przeczytała ten tekst.
Z początkiem nowego roku poszedłem więc do szkoły, by sprawdzić, czy wróciła. Nie wierzyłem w to raczej, chciałem się jednak przekonać. Było, jak przypuszczałem. W szkole panował chaos. Rządy sprawował Soliter - tymczasowo lub nie. O „byłej pani dyrektor” nikt nie chciał ze mną rozmawiać.
Moje opowiadanie dałem do przeczytania staremu Konstantemu. Był mile zaskoczony. Zalecił kilka poprawek i wyraził opinię, że można to publikować. Rzecz ukazała się drukiem mniej więcej pół roku później - w jednym z pism literackich wychodzących w tym czasie.
Kończąc pierwszy rok studiów, miałem za sobą debiut.
I wtedy, a ściślej mówiąc: po kolejnych wakacjach, we wrześniu, gdy skończyłem równo dwadzieścia lat, znowu stało się coś, co zburzyło mi spokój.

Dzień po mych urodzinach nadeszła z Francji przesyłka. Był to nie­wielki pakiet; nie przyniósł go jednak listonosz, lecz doręczyciel paczek. Musiałem nawet zapłacić jakąś należność za coś. Moje nazwisko i adres, zarówno na naklejce, jak na blankiecie pocztowym, nie były pisane ręcz­nie, lecz czcionką maszynową, a w miejscu adresu zwrotnego widniała pieczątka i logo nic nie mówiącej mi firmy. Tak więc rozpakowując ów tajemniczy pakunek, nie miałem bladego pojęcia, ani kto mógł go nadać, ani co kryje się w środku. Nie stało się to jasne nawet po zdjęciu papieru.
Przesyłka zawierała płaskie, czarne pudełko z kolorowym portretem paro­letniego Mozarta i złotym, stylizowanym, wytłaczanym napisem: „Hom­mage à Wolfgańg Amadeus Mozart.”
Coś tknęło mnie dopiero, kiedy je otworzyłem.
Wewnątrz, w ozdobnej przegródce wyściełanej atłasem, leżało wiecz­ne pióro - niezwykle eleganckie. Na złotym wąziutkim pasku obiegają­cym nakrętkę widniały trzy wyrazy: „Meisterstuck. i „Mont Blanc” .
Zamarłem, lecz wciąż nie wierzyłem. Dowodu w końcu nie było.
Po chwili go odnalazłem.
W kopercie przyklejonej do spodu płaskiego pudełka tkwiła barwna pocztówka przedstawiająca Mont Blanc, a na jej stronie „pocztowej” wid­niały - pisane ołówkiem i znajomym mi pismem - następujące słowa:

Tout ce qui naît d’une source pure est un mystère. A peine si la poésie elle-même ose le dévoiler

Odpowiedziałeś (sobie) na moje ostatnie pytanie? Instrukcja znajduje się w środku.

Nerwowymi ruchami zacząłem badać pudełko, gdzie jeszcze - poza „łożyskiem”, w którym leżało pióro - może być jakiś środek. Wreszcie odkryłem to miejsce: było nim „drugie dno” - pod czarnym passe-par-tout, ruchomym, wyjmowanym. Spoczywał tam kartonik ze złoconą ob­wódką, na którym się czerniło - nareszcie atramentem - sześć wypośrodkowanych i wykaligrafowanych (zapewne takim samym albo podobnym piórem) krótkich rządków wyrazów pisanych ręką Madame:

De la part du Verseau dans la force de l’âge
pour la Vierge à l’âge viril
(depuis le Dix Septembre)
au lieu d’une plume d’oie
avec les meilleurs souhaits
de courage et de...
Victoire

Patrzyłem na to wszystko jak zahipnotyzowny, docierając stopniowo do coraz głębszych znaczeń czy raczej implikacji, jakie przynosił ów sy­gnał złożony z rzeczy i słów. Bo ileż było w nim treści! Począwszy od „pierw­szej przyczyny” - że w ogóle został nadany, że w ogóle pomyślała, aby zrobić mi prezent z okazji dwudziestych urodzin i wysłać go drogą pocz­tową; poprzez jego „wcielenie”, czyli to, co nim było: pióro marki Mont Blanc, model „Hommage à Mozart”; aż po „orędzie”, „przesłanie”, czyli kunsztowny wpis.
Znała i pamiętała datę moich urodzin! Znała mój adres! - Skąd? - Mogła z papierów szkolnych. - Oznaczałoby to, że wypisała go sobie i za­brała ze sobą. Po co by to robiła? - Jeśli więc jednak nie stamtąd, to skąd i jak go zdobyła? - Następnie, pamiętała to swoje „ostatnie pytanie” za­dane mi w dedykacji i pamiętała dokładnie moje wypracowanie. Podkre­śleniem trzech liter czyniła subtelną aluzję do tak drobnego szczegółu, jakim był groteskowy, pseudouczony wywód, iż wyraz „virginité. ma rze­komo pochodzić od łacińskiego „vir”. - Od „vir” pochodzi „viril”, mówi­ła tą małą kreską, przymiotnik, który określa właściwą ci teraz kondycję, a nie „virginité”, przy czym tak obstawałeś.
Samym pomysłem prezentu - że ma to być właśnie pióro - nawiązy­wała zarówno do mojej interpretacji zajęcia gwiezdnej Panny, jak i do mego wyznania, iż chciałbym być pisarzem.
W przejawach tej nadzwyczajnej pamięci i precyzji odnajdywałem ślady - jakby dalekie echo - charakteru jej ojca z relacji Konstantego. Przypo­mniał mi się ów fakt z historii ich znajomości, gdy o dwunastej w połu­dnie jakiegoś szóstego sierpnia spotkali się w Szwajcarii przed jakąś małą stacyjką, umówiwszy się tam - z jego inicjatywy - osiem miesięcy wcze­śniej, nagle i przypadkowo, na ulicy w Warszawie.
Ale i to jeszcze nie wszystko! W mozaice złożonej ze słów jawiły się bowiem kamyki pochodzące z pokładów „geologicznych” jej życia, o któ­rych „oficjalnie” nic mi nie było wiadomo. Widokówka z Mont Blanc, fraza „la force de l’âge” i wreszcie ta „Victorie” użyta nie tylko w funkcji dopełnienia „souhaits”, lecz również imienia - podpisu. Oczywiście, to wszystko dawało się wytłumaczyć innymi powiązaniami. Kartkę poczto­wą z Mont Blanc mogła wybrać ze względu na markę wiecznego pióra, a nie z uwagi na plany i marzenia jej ojca związane z jej miejscem naro­dzin; „la force de l’âge” jest frazą z języka potocznego, nie trzeba zaraz czytać Simone de Beauvoir, by się nią posługiwać; a „Victoire”, ostatecz­nie, mogło stanowić aluzję do puenty wypracowania i Zwycięstwa Conrada cytowanego obficie w „Cahier des citations”.
Nie wierzyłem w to jednak. Wierzyłem, że ma to związek z głębokim nurtem jej życia. Lecz jeśli miałem słuszność, jeśli te wszystkie „stygmaty”, istotnie, były ekspresją jej „danych osobistych”, to powstawało pyta­nie, po co się tak bawiła. Czyżby wiedziała jednak, co ja wiedziałem o niej (jakim cudem? od kogo?) i w tej szczególnej formie dawała mi o tym znać? Co chciałaby przez to osiągnąć?
I wreszcie pytanie kluczowe: czy cała ta niespodzianka miała związek z „mon oeuvre” - moim niedawnym debiutem? Czyżby czytała mój tekst? Jak na niego trafiła? I cóż by to znaczyło? „Ładnie piszesz, więc teraz... napisz, proszę, coś dla mnie. W hołdzie swojej miłości... swojemu Mo­zartowi”?
Poszedłem do Konstantego i z głupia frant go spytałem, czy zwracał komuś uwagę na moje opowiadanie. Odpowiedział, że owszem, paru swo­im znajomym. - A za granicę przypadkiem nie wysyłał nikomu? - Spoj­rzał na mnie zdziwiony. Wyjąłem wówczas z kieszeni widokówkę z Mont Blanc i moje nowe pióro i podając mu je, rzekłem z kamienną twarzą:
- Dostałem to pocztą z Francji. Ma pan jakąś koncepcję, od kogo to może być?
Obejrzał pióro uważnie, kiwając z uznaniem głową; zerknął na wido­kówkę i uśmiechnął się blado. A kiedy ją odwrócił i popatrzył na tekst, stężał i znieruchomiał.
- I co pan o tym sądzi? - przerwałem wreszcie milczenie.
- Nie wiem, co o tym myśleć - powiedział dziwnie zmieniony.
- O czym? - wciąż udawałem pierwszego naiwnego.
Wtedy z półki nad lampą znów wyjął ów stary tomik obłożony papie­rem i znowu go otworzył na karcie tytułowej, po czym, nad dedykacją, która tam była wpisana, położył kartkę z Mont Blanc i długo się przyglą­dał zestawionym dwóm tekstom.
- Wiesz, z czego to jest cytat - zapytał tonem stwierdzenia, wskazu­jąc na dwuwiersz francuski.
- No, oczywiście - rzekłem i uśmiechnąłem się w duchu, widząc jak mój „preceptor” pada oto ofiarą własnego bumerangu, którym rzucił był przy mnie prawie dwa lata wcześniej. - Z hymnu Ren Hólderlina.
- Tak - mruknął w roztargnieniu - ale z którego miejsca?
I wtedy nagle mój nastrój pewnego siebie magika, który panuje nad wszystkim i bawi się sztukmistrzostwem, rozwiał się niespodzianie. Bo nie zadałem sobie dotychczas tego pytania. Cytat ów w ogóle jakoś nie zajął mojej uwagi; prześliznąłem się po nim wpatrzony w inne podteksty, traktując go, nie wiem czemu, jako rzecz oczywistą. Znajdował się bądź co bądź w „Cahier des citations”, który miała w swych rękach. Widocznie dla mego umysłu to było wystarczające, by się niczemu nie dziwić. Tym­czasem, jak oto właśnie zaczęło do mnie docierać, rzecz wcale nie była tak bardzo oczywista. W „Cahier des citations” ten tekst był po niemiec­ku i nie należał do grupy linijek wyróżnionych - podkreśleniem, a zwłasz­cza dopisanym przeze mnie przekładem Konstantego - czyli tych „naj­ważniejszych”, które figurowały w dedykacji jej matki. A zatem, rzeczy­wiście, czemu akurat ten, a nie inny wybrała? Bo pasował do zdjęcia? Lecz przecież na Mont Blanc nie ma żadnego źródła! Te słowa się odnosiły do tajemnicy Renu, który wypływa skądinąd. I wreszcie: w jaki sposób zdo­była je po francusku? Zadała sobie trud znalezienia przekładu (jak ja swe­go czasu w Centre)? Przetłumaczyła sama? W jednym i drugim wypadku musiałaby znać niemiecki. Czy znała? Jak to było?
Nie dając po sobie poznać, że sam uległem konfuzji, spytałem obojętnie:
- A jakie to ma znaczenie?
- Jakie? - uśmiechnął się dziwnie. - To - stuknął lekko palcem w kart­kę z tekstem francuskim - bezpośrednio poprzedza - przeniósł palec na książkę - ten tu wpisany kawałek. To są następne słowa... Skąd ona o tym wie? - powiedział prawie szeptem.
- Kto? - maskowałem się dalej.
- Kpisz, czy o drogę pytasz... - mruknął zniecierpliwony. - Nie rozu­miem, doprawdy, po co grasz tę komedię!
- Gram, bo sam nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi - zdją­łem nareszcie maskę. - Myślałem, że w tej sprawie może pan maczał pal­ce. Teraz widzę, że nie. Rozumiem, że pan nie zna jej adresu we Francji...
- A co, na kopercie nie było?
- Gdyby był, to bym panu nie zawracał tym głowy.
- Nie znam - odrzekł Konstanty. - Mówiłem ci już kiedyś, że zerwała kontakty.
- Mogła je znowu nawiązać.
- Mogła. Nie nawiązała.
- Pan Jerzyk... też nic nie wie?
- O czym? - był najwyraźniej w innej „czasoprzestrzeni”.
- No, co się z nią dzieje. Gdzie mieszka.
- Nie sądzę... Zresztą, nie wiem... - poruszył ramionami, odstawiając na półkę obłożone papierem, „sczytane” Jugendleben... - Spytaj się go, nie możesz? Popytaj ludzi w Centre.
Spytałem. Rozpytywałem. Kręcono przecząco głową.

Zadanie jest zamknięte. Autor zadania wybrał już najlepsze rozwiązanie lub straciło ono ważność.

Rozwiązania

Podobne zadania

bany10102 Piekło to władza. Uzasadnij teze na podstawie cytatów z Makbeta !! prosze Przedmiot: Język polski / Liceum 1 rozwiązanie autor: bany10102 29.3.2010 (23:25)
ala91knw PREZETACJA MATURALNA! bardzo prosze o pomoc Przedmiot: Język polski / Liceum 1 rozwiązanie autor: ala91knw 6.4.2010 (20:22)
ronis2468 Potrzebna pomoc... PILNIE!! Przedmiot: Język polski / Liceum 1 rozwiązanie autor: ronis2468 12.4.2010 (20:40)
Maniuniu Prosze o pomoc analiza i interpretacja wiersza Slonimskiego czarna wiosna na Przedmiot: Język polski / Liceum 1 rozwiązanie autor: Maniuniu 19.4.2010 (19:29)
karolinaj prosze pomuszcie. Przedmiot: Język polski / Liceum 1 rozwiązanie autor: karolinaj 20.4.2010 (10:53)

Podobne materiały

Przydatność 50% Tożsamość, potrzeba

Tożsamość - to prywatny, subiektywny „wewnętrzny autoportret”, obraz własnej osoby, który zawsze wiąże z poczuciem własnej wartości, czyli tym, jak siebie oceniam, co o sobie myślisz i jakie żywisz do siebie uczucia. Potrzeba – to poczucie braku czegoś, bez czego osoba czuje, że nie może żyć lub się rozwijać. Np.: biologiczne i społeczne Biologiczne: potrzeba...

Przydatność 50% Potrzeba cierpienia – absurd czy konieczność?

Często z ust wierzących można usłyszeć, że cierpienie jest dobre, że jest potrzebne, lub że tak musi być. Ciekawe, czy ci, którzy mówią takie rzeczy, zastanawiali się kiedykolwiek nad tym o czym prawią. Bo sprawa wcale nie jest taka prosta i oczywista, a czasami może wydawać się wręcz absurdalna, szczególnie dla wszelkich sceptyków i ateistów. Dlatego proponuję zastanowić...

Przydatność 50% List Zbyszka do ... (kogo potrzeba)

Początek dla każdego wegług uznania... Walka naprawdę była bardzo zacięta.Armie stanęły naprzeciw siebie z samego rana.Polscy rycerze z początku zaśpiewali pieśń bojową "Bogurodzicy".Śpiewając, czułem, jak moje serce było gotowe na śmierć. W naszych głosach była tak potężna siła, jakby grzmoty poczęły się roztaczać po niebiosach. Rycerze pochyliwszy się na...

Przydatność 80% Pierwsza pomoc - pomoc przedmedyczna

Pierwsza Pomoc Przedmedyczna Pierwsza pomoc przedmedyczna to czynności ratownika (osoby udzielającej pierwszą pomoc) prowadzące do zabezpieczenia i utrzymania przy życiu osoby poszkodowanej, do czasu przyjazdu wykwalifikowanych służb. Etapy pierwszej pomocy 1. ocena sytuacji 2. zabezpieczenie miejsca zdarzenia 3. ocena stanu poszkodowanego 4. wezwanie pomocy - 999 ? Pogotowie...

Przydatność 60% Opowiadanie

Noc była ciemna, w oddali widzieliśmy świecące światełko, które stawało się bardziej widoczne. Poszliśmy w jego stronę, kiedy nagle zaczął silnie padać deszcz. Szybko schowaliśmy się w opuszczonej ruinie, by przeczekać burzę. Ulewa nie ustępowała, więc postanowiliśmy zwiedzić opuszczony budynek. Kiedy weszliśmy na górę zauważyliśmy wiszący na ścianie zakurzony...

0 odpowiada - 0 ogląda - 0 rozwiązań

Dodaj zadanie

Zobacz więcej opcji