Treść zadania

adziunia0092

Jądro ciemności....T: "Napisz jak rozumiesz sens opowieści o rzymskim kapitanie opowiadanej przez Marlowa. (wypracowanie na 250 słów...proszę przynajmniej o jakieś wskazówki, plan albo klucz...na czwartek błagam!

Zadanie jest zamknięte. Autor zadania wybrał już najlepsze rozwiązanie lub straciło ono ważność.

Najlepsze rozwiązanie

  • 0 0

    „Oro” to po hiszpańsku „złoto”; wyrazowi „dorado” najbliżej do naszych: „złoty” w sensie materiału lub tylko koloru, „złotem pokryty”, „pozłocony”. Rodzajnik „el” zamienia go w rzeczownik: z dużej litery to nazwa kraju lub miasta, gdzie wiatrem niesiony złoty pył pokrywa źdźbła traw i liście drzew, gdzie aby być bogatym, wystarczy pozbierać kamyki z drogi, bo są one bryłkami złota. Sławne wyprawy poszukiwawcze, żeby wspomnieć tylko o tych: Aguirre idzie przez Andy, potem płynie Orinokiem; Coronado wędruje przez Meksyk daleko, daleko na północ; Quesada pokonuje srogie góry, by trafić w rejon dzisiejszej Bogoty, gdzie lud Muiscas miał dawniej władcę, którego w corocznym obrzędzie pokrywano złotym pyłem („el indio dorado” - „złoty Indianin”, o którym wieść może dała początek legendzie Eldorado). Jakieś trzy wieki później w wierszu Poego rycerz-chwat wędruje ze śpiewem w poszukiwaniu Eldorado, nie znajduje przez całe życie, aż spotyka ducha, który wskazuje mu drogę w wysokie góry, do krainy cieni... Eldorado może być krainą szczęśliwości, jak sądzi ów rycerz. Ale i krajem nie z tej rzeczywistości, jak wie to ów cień. I krajem, który jest nieosiągalnym marzeniem, lecz który osiągnąć można, jeśli poszukiwacz stanie się kimś innym, kimś z tamtej rzeczywistości, jak wiemy to my dzięki nim. Możemy przyjąć, że rycerz się tego nie spodziewał: prawda, dla której strawił życie na wędrówce, pokazała inną twarz. Jak u Leśmiana, gdzie nie dotarło do niej ani dwunastu braci, ani ich cienie, a gdy w końcu runął dzielący od prawdy mur, to poza murem... Western „Złoto Mackenny” to rok 1969, nie czas na romantyczną fantastykę, ale chodzi o miejsce, w którym złoto leży pod nogami oraz o ludzkie w owym miejscu zachowania, zaś w jednym z „indianajonesów” w epizodzie chodzi o krzyż Coronada. To na poziomie rozrywki, zaś w pierwszej klasie „Aguirre, gniew boży” w reżyserii Herzoga, film, który na kanwie owej wyprawy staje się poniekąd moralitetem ciut jakby bergmanowskim, ciut conradowskim, związanym z tym, co u Poego, Leśmiana, Conrada: zderzeniem z inną rzeczywistością, które zmienia człowieka (historyczny Aguirre został buntownikiem i zarobił sobie na przydomek „Szalony”). Eldorado rozszerzyło się poza ścisły związek z materialnie rozumianym złotem, by jako mit i symbol trwale wpisać się w kulturę (filmu „El Dorado” nie oglądałem, ale raz jechałem cadillakiem eldorado, i to akurat wymarzonym modelem 1967 – naprawdę inna rzeczywistość...).

    No i jeśli ma być krótko o „Jądrze ciemności” Josepha Conrada, teraz dodam tylko trzy rzeczy. Na przełomie XIX/XX wieku istniało środowisko Europejczyków, na których hasło „kość słoniowa” działało tak, jak „złoto” na XVI-wiecznych konkwistadorów (nie tylko hiszpańskich), wobec tego ich Eldorado znajdowało się w krainie słoni: w Afryce. Druga: w znanym Ci pewnie filmie „King Kong” (nowym, z 2005 roku) jeden z bohaterów mówi: „To nie jest tylko książka o przygodzie?”, a drugi przytwierdza z naciskiem: „Nie, nie jest”; tytuł na okładce tej książki to „Heart of Darkness”. A trzecia: Conrad pisarzem fantastycznym tu nie jest.

    Jeśli ma być choć ciut dokładniej, to krótko się nie da: stukilkudziesięciostronicowa książka jest na to zbyt bogata. „Conradów” nie znajdziesz w czołówce szóstkowych rankingów, łatwo zaś trafisz na zdania typu: „a nudna”, „a zawiła”, „rozwlekły styl”, „do niczego” itp. – jak w starej szancie: „...herbaciany kliper... sławę ma złą, a że kapitanem jest tam stary Burgess, pływającym piekłem wszyscy go zwą”. „Jądro...” zaczyna się jak przygodówka: na pokładzie porządnego, dwumasztowego, pełnomorskiego jachtu „Nellie” w ujściu Tamizy, wedle 1900 roku. Ale zamiast płynąć w nieznane, jacht stoi na kotwicy, bo wiatr zdechł, zaś większość pięcioosobowej załogi to jakieś mieszczuchy: jakiś Dyrektor, jakiś Prawnik... Potem opis wód i lądu o zachodzie słońca; nie dość, że długi, to jeszcze Ty nie lubisz opisów (?). Dalej luźna skojarzeniowa refleksja o morzu-drodze brytyjskich konkwistadorów, twórców potęgi Brytanii. Ciepło-ciepło, akcja może się wreszcie zacząć – lecz właśnie wtedy bezimiennemu narratorowi-bohaterowi włazi w paradę jedyny znany z nazwiska uczestnik rejsu, Charles Marlow, i zaczyna opowiadać. Ta opowieść wypełni prawie całą książkę, a „Nellie” do końca nie ruszy się z Tamizy. Marlow zaczyna od własnego wstępu, jakby jednego było mało... Dwóch narratorów-bohaterów, jakby jednego było mało... Różnorakie opisy, komentarze, charakterystyki zamiast porządnej akcji... Jak widzisz, „conrady” sławę mają złą nie dlatego, że na nią zasługują, lecz dlatego, że człowiek zamiast być czytelnikiem, staje się konsumentem, tym samym książka zamiast być sobą, staje się towarem. Lecz wtedy zostajesz ze swymi pretensjami na pirsie, zaś „Nellie” przepływa Ci przed nosem w dziką, siną dal... (to ostatnie już nie z szanty, lecz ze sławnej z pół wieku temu piosenki „Sailor” Petuli Clark).

    Z „Jądrem...” jest bowiem tak, jak w owej szancie: „...jeśliś dobrym żeglarzem, radę sobie dasz, jeśli nie, toś cholernie wpadł”. Łatwo zostać na pirsie, a trudno zrobić to, co trzeba: zaciągnąć się na szóstego do załogi „Nellie”. Teraz myślisz, że mi odbiło: jakżeż można wejść na pokład jachtu, który nie istnieje?! Jak może pamiętasz, Berlioz i Bezdomny też uznali, że Woland to wariat, gdy im oświadczył, że był przy rozmowie Piłata z Jeszuą – która odbyła się w książce napisanej przez Mistrza... A przecież w liście o Graalu wspominałem Ci już, że spece odchodzą od hasła „fikcja literacka” na rzecz „rzeczywistość literacka” – co znaczy, że ten jacht istnieje. Stary Conrad jest zaś znakomitym kapitanem, bardzo dba o swego czytelnika. Już na początku porządnie informuje Cię, że ich pięciu z załogi „Nellie” łączy morze. Przecież jemu ta wiadomość na nic, on Ci to pisze, byś wiedział, czego trzeba w Tobie, by stać się szóstym. Porządnie, więc tym samym nie krótko opisuje ciemność i jasność o zachodzie nad Tamizą, byś mogła uchwycić nastrój. Płynnie przechodzi od opisu do refleksji o morzu-drodze i konkwistadorach (brytyjskich), byś wiedział, jak ten nastrój działa. Po czym dostajesz do ręki dowód na związek tych ludzi na pokładzie: skoro ów „niepotrzebny” wstęp Marlowa to też refleksja o konkwistadorach (rzymskich), to znaczy, że ów nastrój działa na nich podobnie. A na Ciebie? Wejść na „Nellie” – to niemożliwe? A przecież we wstępie Marlowa dwa razy (już wyraźniej się nie da) mowa do załogi: „wyobraźcie sobie...”; a raz pada przestroga: „nic nie zrozumiecie...”. Rozumiesz, że należeć do załogi oznacza wykonywać rozkazy kapitana? Możesz tylko poddać się rozkazowi „wyobraźcie sobie...”, poddać się opowieści – albo zostać na brzegu.

    Marlow po swym wstępie mówi, jak dostał pracę: dowództwo rzecznego parowca w Afryce – i mówi tak parę stron, włącznie z tym, jak w poczekalni spotkał dwie kobiety i jak przeszedł badania lekarskie. Potem przeskakuje naprzód: z całego rejsu do Afryki uwzględnia tylko końcowy etap, mówi wyłącznie o tym, z czym się zetknął płynąc już wzdłuż brzegów Afryki. Potem też opowiada z lukami, czasem nie po kolei, raz po raz wstrzymuje akcję, by wprowadzić opisy (zwłaszcza opisy sytuacji), refleksje, przedstawia to subiektywnie wrażeniowo, raz po raz wchodząc w metafory... Pamiętasz, jak narrator-bohater opowiadał, że strzelać im nie kazano, że wszedł na lawetę działa, by spojrzeć na pole bitwy? Uważasz, że to bez związku? Gdybyś się tam znalazł, zauważyłbyś od razu, że przecież na strzelające działo wejść by się nie dało, a i trzeba by zająć się walką, zamiast spoglądać na pole bitwy. Pamiętasz, że akcji tam nie za wiele, przecież to, co opowiadający widział w polu, owe szeregi artyleryi russkiej, to opis. I że obraz rzeczywistości jest utworzony z udziałem metafor: owa artyleria uszykowana w linię długą jak brzeg morza, owa piechota w ruchu porównana do błotnistego zalewu. A pamiętasz, że ta opowieść kończy się refleksją? I jaką? A teraz: pamiętasz, jak sam opowiadałeś o szkolnej, wakacyjnej, urlopowej wycieczce, bo ja wiem, do muzeum, w góry, do jakiegoś miasta? Pamiętasz, że z akcją w Twojej opowieści było nienadzwyczajnie, o ile w ogóle była? Że opowiadałaś np. o katedrze w X i zdarzeniu w Y, ani słowem nie wspominając, jak i czym dostałaś się z X do Y? Czyli: opowiadałaś kolejnymi obrazkami, scenkami, opisami i opisami sytuacji. A ileż razy w swej opowieści użyłeś konstrukcji typu „było przekichane jak Bolka trampki” albo „było bajkowo”? Owszem, metafora w literaturze to indywidualny chwyt jednorazowego użytku, zaś owe trampki i bajka to powtarzalne frazeologizmy; ale one przecież skonstruowane są jak metafory. A zauważyłeś, iż o tym samym inaczej opowiadałeś rodzinie, bliskim przyjaciołom, a inaczej dalszym znajomym? Z bliskimi bardziej dzieliłeś się sobą, nieraz wspominając o swoich wrażeniach, refleksjach – z dalszymi bardziej dzieliłeś się gołą informacją. Taki wieszcz, jaki słuchacz – pamiętasz? Garczyński, Mickiewicz, Ty, ja, wszyscy opowiadamy tak samo, więc i opowieść Marlowa jest taka jak każda. Ona właśnie dzięki temu zyskuje na wiarygodności, na autentyzmie. I skoro Marlow opowiada Ci jako komuś bliskiemu, to trudność polega na tym, że naprawdę trzeba, żebyś był dla niego kimś bliskim; co wcale nie znaczy, że musicie być podobni. Skoro ta opowieść jest do słuchania, wysiłku wymaga nastawienie się na tekst mówiony, gdy ma się do czynienia z tekstem drukowanym. Wymaga wiedzy dokładne wyobrażenie sobie szczegółów. To niełatwe, jeśli nie wiesz, jak wygląda i jak działa armata w roku 1831 lub jak to jest, kiedy jacht stanie w ciszy na morzu (nie ma nic do roboty, więc się rozmawia, nieraz właśnie coś się wspomina, opowiada, samorzutnie albo wręcz naciągając kogoś upatrzonego z załogi na opowieść). Jeśli wiesz, tym samym masz dowód, że Conrad jest realistyczny do takiej głębi, do jakiej daleko klasycznemu realizmowi w literaturze. Podobnie trudno o wierniejszy obraz bitwy, w szczególności skutków ognia dział, niż w „Reducie Ordona”; obie te opowieści opierają się na przeżyciach.

    Dla Conrada, Mickiewicza i spółki z górnej półki znamienna jest bezwględność kapitana statku: załoga robi wszystko dla statku i kapitana, a on robi wszystko dla załogi i statku (ale o tym jest bardziej „Smuga cienia”). Bez tego związek autor-dzieło-czytelnik... tfu, chciałem powiedzieć: bez tego związek kapitan-statek-załogant rozpada się (jeśliś dobrym żeglarzem, to wiesz, że dobra literatura właśnie jest m.in. wymagająca, że dobrzy kapitanowie, nauczyciele są m.in. wymagający). Jak już gdzieś wspomniałem, Conrad wprost uprzedza, jak Marlow myśli i jak opowiada. To tylko dwa zdania, ale tak zrobione, że nie powinny Ci umknąć – dzięki nawiązaniu w nich do tytułu (to nie jedyny taki przypadek). To ilustracja n-tej z trudności: ta książka nie nadaje się do czytania, w którym coś umyka. Np. jeśli przegapisz w pierwszej połowie oświadczenie Marlowa, że organicznie nie znosi kłamstwa, wtedy ze znaczeń jego kłamstwa na końcu dotrze do Ciebie to, co uczuciowe: litość, współczucie, i dobrze – ale i na tym koniec, czyli będzie tak, jak Marlow ostrzegał: „nic nie zrozumiecie...”. Jeśli zatem czyta się ją naprawdę, to powoli, długo, albo i dwa-trzy razy. Tyle to trwa, skoro ciągle zadaje się pytania rodem z „Opowieści Okrągłego Stołu”: „czemu to służy?”; i skoro odpowiedź nieraz będzie możliwa nie od razu, lecz dopiero wtedy, gdy Marlow doprowadzi Cię do dalszej sceny czy refleksji, która rzuci światło na wcześniejszą, a zarazem tamta wcześniejsza uzupełnia tę późniejszą (jak z tym kłamstwem). Po co on to zrobił takie trudne, po co tak pokomplikował; na złość nam albo żeby się popisywać? Nigdy w życiu. Pomyśl: czyż jasna, przejrzysta, łatwa może być książka nosząca tytuł „Jądro ciemności”?! Gdyby to tak zrobił, książka by się rozleciała, byłaby fałszywa, niespójna: przejrzysta konstrukcja nie pasowałaby do nieprzejrzystej, mrocznej rzeczywistości, którą Marlow odkrywa stopniowo, kawałkami, z różnych stron, i o której raz po raz mówi jako o absurdalnej, nierzeczywistej, jak ze snu (przy okazji: kiedy spece piszą, że Conrad jest prekursorem Kafki i paru innych rzeczy kluczowych w literaturze XX-wiecznej, to dobrze wiedzą, co piszą). Navigare necesse est, toteż Conrad pisze właśnie w taki sposób, jak to konieczne, by Marlow mógł Cię wprowadzić w swą afrykańską rzeczywistość.

    W „Jądrze...” jest na tyle fabuły i akcji, że to minipowieść, więc epika. Jednak owe kawałki nie wiążące się w ciągi przyczynowo-skutkowe, i to jeszcze opowiadane przez Marlowa w sposób subiektywny – wiesz, że to ciut znamionuje lirykę (nie utożsamiać z poezją!). Jego monolog stanowi większość, a wiesz, że monolog jest gatunkiem dramatycznym, więc widzisz, że wypowiedzi pierwszego narratora-bohatera to swego rodzaju didaskalia, skoro informują, gdzie rzecz się dzieje, kto bierze udział, jaka to pora. Całość zatem nie jest zabałaganiona, tylko poniekąd synkretyczna, czy może: synkretyzowana – a na co Ci to wiedzieć, skoro nie jesteś krytykiem ni literaturoznawcą? Bo człowiek widzi to, co wie (Mies van der Rohe; nie szukaj w słownikach literackich, to architekt). Tym samym: czego człowiek nie wie, tego nie widzi. W widoku z pirsu ów synkretyzm to tylko bałagan. Gdy jednak jesteś dobrym żeglarzem, gdy wiesz, wtedy wejście na pokład „Nellie” staje się względnie łatwe. A stąd widać, że ów synkretyzm jest jednym z elementów koniecznie i skutecznie służących m.in. oddaniu owej rzeczywistości afrykańskiej: pierwotnej, więc pierwotnie niezróżnicowanej, tj. nieposzufladkowanej na europejski porządek (do którego należą m.in. szufladki liryka – epika – dramat); przez to totalnej, zewsząd ogarniającej Europejczyka jak ciemność; wciągającej go i wchłaniającej...

    No i tak, teraz może masz wrażenie, że podaję Ci interpretacje, które mnie się wydają? Ani mi się śni! Przyjrzyj się dobrze, co i jak Marlow mówi, że go pociąga i jednocześnie że się tego boi – przecież nie mógłby tak postawić sprawy, gdyby mi się tylko wydawało to, co Ci wyżej napisałem. A może masz wrażenie, że opętuję Cię swą retoryką, darem przekonywania, że czaruję, chcąc Ci zareklamować me ulubione dzieło. Ani mi się śni! Mnie się „Jądro ciemności” nie podoba, nie lubię go – no i co z tego? To dla Ciebie całkiem nieistotne (może Ci się spodobać, a może się nie spodobać, w tym z całkiem innych przyczyn, niż mnie; co więcej, w tekście znajdziesz cudną scenkę: komuś ze słuchaczy też się nie spodobało, więc upomina Marlowa). Jest to też całkiem nieistotne dla dzieła: przecież to, że ono mnie czy komukolwiek się nie podoba, nie ma żadnego wpływu na goły fakt, że to świetna literatura. M.in. jednym z dowodów na mistrzostwo jest rzeczona scenka: nagły przeskok z rzeczywistości opowieściowej do rzeczywistości powieściowej obliczony m.in. właśnie na Twoją, naszą identyfikację z załogą (a co, uważasz, że gdy wcześniej wyskoczyłem z aluzją do „Mistrza i Małgorzaty”, był to tylko fajerwerk intelektualny? I że gdy wspomniałem o zdaniu fachowców w sprawie prekursorstwa „conradów”, to jest to tylko takie ogólnikowe gadanie?).

    Skoro poruszyłem nieliczne sprawy, nie licz, że dałem Ci klucz do tej książki; najwyżej dziurkę od klucza. Na jeden klucz ona jest zbyt złożona. Toteż nie licz, że streszczenia i skrótowe opracowania dają cokolwiek więcej niż wytrychy, a i to niekoniecznie pasujące. Np. na okrągło stykam się z hasłem, że „Jądro...” to krytyka kolonializmu, co może Cię ustawić do niego jako do publicystyki społecznej. Dla jasności: rzecz istotnie jest co do tego krytyczna, ale mam wrażenie – bo mnie to razi – że opiniodawcy traktują to jako jeden z najistotniejszych punktów problematyki „Jądra...”. A przecież, gdyby naprawdę Conrad tak to stawiał, Marlow absolutnie nie mógłby traktować tych spraw subiektywnie, lecz właśnie obiektywnie i dużo szerzej, bo tylko tak mógłby dotrzeć do jądra tej akurat rzeczy, więc skoro subiektywnie, to sprawa kolonializmu do jądra tej książki nie należy, jest istotna, lecz nie pierwszorzędna.

    Naprawdę zaś najistotniejsze nie jest ani to, ani nastawienie się na opowieść mówioną, ani na synkretyzm rodzajowy. Najistotniejsze jest nastawienie się na synkretyzm gatunkowy: ta książka łączy konwencję powieści z konwencją eseju (lecz nie z jego formą), więc z konwencją też literacką, ale z literatury użytkowej, nie pięknej (choć bliskiej). Esej (a może tu trochę: traktat?) polega na przedstawianiu właśnie refleksji, opinii, ocen, analiz, przeglądów zjawisk; to wywód, ale luźniejszy od sformalizowanego opracowania naukowego. Za tym idzie kolejna trudność: ta sfera dotyczy w znacznym stopniu (nie wyłącznie) poważnej problematyki filozoficznej, w głównej mierze etycznej, ale z nieobojętnym i niemarginesowym przydatkiem kwestii kondycji osoby ludzkiej. To jest w tej książce najistotniejsze. Oczywiście piszę Ci o tym jakbym charakteryzował np. statek parowo-żaglowy: pokazuję Ci palcem, makroskopowo, osobno maszty i maszynę parową. Naprawdę zaś w „Jądrze ciemności” struktura jest zwarta, jednolita, poprzenikana – jak w spiżu, gdzie mikroskop optyczny nie wystarczy, by zauważyć osobne atomy miedzi, cynku i cyny. To nie ożenek konwencji, lecz ich stop.

    Dopiero jeśli się nastawisz na spiż, odkryjesz i to, że owe sceny, obrazy, raz po raz subiektywnie wrażeniowe, tworzą kompozycję z gruntu impresjonistyczną, co przecież immanentnie należy do programu artystycznego epoki. Ładnie to brzmi, nie? Takie zdanie dobrze pasuje do recenzji jako bardziej przemawiającej do rozumu. A w liście można tę prawdę podać znacznie prościej, szerzej i bardziej realistycznie, bardziej przemawiając do wrażliwości: ta książka jest nie tylko świetnie skonstruowana, ona jest piękna, piękna po literacku, i to mimo że owe impresje dotyczą tu na ogół spraw niepięknych (Baudelaire’a czytałaś? No właśnie...). Skoro to ta epoka, to w spiżu Conradowego dzieła jest nie tylko impresjonizm, ale i symbolizm, poczynając od kluczowego elementu: tytułu (a i o metaforyce już wspominałem). Konstrukcje kombinowane są niełatwe i w tworzeniu, i w odbiorze; od obu stron wymagają tęgich głów. Teraz uśmiechasz się, bo zauważasz, że w tym zdaniu wypisałem laurkę nie tylko Conradowi, ale i sobie (a i Tobie ciut też), skoro ten tekst, który właśnie czytasz, jest splotem konwencji listu z konwencją eseju ze sporym przydatkiem recenzji, że nie wspomnę o przymieszce instrukcji. Jednak opanować konwencję na poziomie mieszanki lub splotu może każdy jako tako myślący człowiek, w dzisiejszej literaturze pięknej jest tego mnóstwo – ale żeby tworzyć stopy z taką klasą, z taką sprawnością przekazu, z taką sugestywnością czy ekspresją jak Conrad, to łeb trzeba mieć jak wagon kolejowy i talent czystej wody. To ogólnik; chcesz dowodu. Niestety, jak widzisz, dowody zabierają sporo miejsca, więc tym razem posłużę się tylko przybliżeniem. Jak już wiesz, ja czytam książki głównie rozumem, ten typ tak ma; Conrad zaś rozumem je pisze (ten typ jw.). Gdyby to wyczerpywało sprawę, byłaby to książka w konwencji klasycznego realizmu czy naturalizmu (i ona te elementy ma: np. wspomniałem o aspekcie krytyki kolonializmu pod kątem społecznym i etycznym; a „Nędzników” Hugo czytałaś? No właśnie...). Niemniej, jak już gdzieś wspomniałem, w tym stopie jest i nastrojowość, i symbolizm, i subiektywny ogląd rzeczywistości przez Marlowa (a zauważysz też, co i jak go wkurza). To znaczy, że nie jest to książka tylko dla rozumowców, ponieważ to właśnie decyduje o jej wpływie na Twe emocje albo i uczucia (zależnie od tego, czy masz wrażliwość w tym miejscu, w które Conrad trafia). A dalej z tego wynika, że wspominany już realizm Conrada nie jest realizmem klasycznym, lecz – ano właśnie: spec pewnie użyłby tu hasła „realizm psychologiczny”; miałby rację. Mnie to hasło nie bardzo tu pasuje. Ja skłaniam się do określenia: realizm duchowy, w zbliżonym sensie, jak realistyczna jest np. scena na wrzosowisku u Szekspira albo scena pisania na ścianie w więzieniu u Mickiewicza. Pasuje też pojęcie: realizm romantyczny, którego kiedyś mój polonista użył à propos „Nędzników”, w cudzysłowie zaznaczonym uśmiechem, bo w fachowym aparacie pojęciowym historii literatury szufladek „realizm romantyczny”, „realizm duchowy” nie ma. Bez szufladek nigdzie się nie zajdzie, bo one mają nam pomóc orientować się w rzeczywistości, ale jednocześnie łatwo wtedy zatracić świadomość, że rzeczywistość to całość, więc bywają rzeczy, które w szufladkach się nie mieszczą, tj. dany aparat pojęciowy nie zawsze i nie wszędzie wystarczająco pasuje, tu akurat niezbyt pasuje do ogarnięcia rzeczywistości bohaterów z gruntu romantycznych...

    Zarazem ta książka jest potężnie osadzona w tradycji literackiej (i etycznej), co nowe jak w stopie łączy się tu z kontynuowanym starym (więc nie przestarzałym, najwyżej niemodnym). Wprost widać to np. gdy Marlow zestawi miasto z „grobem pobielanym”, a nie wprost - np. gdy Conrad inspiruje nas do zestawienia „wciemnośćwpłynięcia” Marlowa z „wpiekłozstąpieniem” Odysa, Eneasza i narratora-bohatera (!) „Boskiej komedii”... że nie wspomnę, od czego w ogóle zaczyna się literatura w dziejach ludzkości, bo pisałem Ci o tym w liście o Graalu. Jak wspomniałem, „eseistyczność” czy „traktatowość” „Jądra...” jest pokrewna Hugo, ale tam rzeczywistość przedstawia klasyczny obiektywny narrator wszystkowiedzący, tu zaś jednoznacznie dominuje perspektywa bohatera, rzec można: oddolna, jeśli tamtą nazwać odgórną, albo perspektywa zbliżenia i najazdu, jeśli tamtą nazwać panoramiczną. No, a taki model (tj. wzorzec, a nie to konkretne conradowskie rozwiązanie, bo ono jest indywidualne) „subiektywnie oddolnego oglądu zbliżeniowego” rzeczywistości poprzez jednostkę, oczami czy umysłem bohatera, to przecież też w literaturze francuskiej, Stendhal... Od strony etycznej zaś: np. na tle wspomnianego drugiego głównego bohatera mało się rzuca w oczy podejście Marlowa do jego zadania. Dostał pracę kapitana, przybywa na miejsce, lecz statek leży na dnie. Dostarczenie narzędzia pracy należy do pracodawcy, więc każdy z nas stwierdziłby, że praca jest niewykonalna, usiadłby i czekał (i taka postać w tej książce jest). Marlow nie: on się bierze za wyciągnięcie statku i naprawę. Tańczy z radości, gdy wreszcie uda mu się załatwić przysłanie nitów. Te nity zajmują chyba ze dwie strony, co wydaje się niepotrzebną dłużyzną. Pomijam parę wyjaśnień, czemu to służy, przedstawię Ci główne: Marlow to nie tylko kapitan, ale i XIX-wieczny, więc to kwestia ówczesnego podejścia do pracy jako do służby, pojęcia jej jako obowiązku; to kwestia zasady. Długo mnie drążyło: skąd ja to znam? (znasz to, wiesz, jak drąży takie coś na końcu myśli, na końcu języka, ale przypomnieć sobie nie sposób). On od dziecka chciał popłynąć tam, w głąb białej plamy na mapie Afryki; ale to nie zasada, to marzenie; czy wystarczy jako motywacja? Guzik, przecież mógł iść piechotą, a on się uparł na statek i z pół roku go naprawiał. Uparł się? Toż to bzdura. Aż wpadłem na najprostsze, dzięki temu, że Marlow poszedł do swej „góry” interweniować w sprawie nitów. Komuż by się chciało? A przecież on nie pracoholik – więc nie „chciało mu się”, lecz chciał. Ta zasada musi brzmieć mniej więcej tak: „praca musi być wykonana, skończona i zrobiona jak trza. Nie tylko dlatego, że ci za nią płacą, lecz dlatego, że skoro tobie ją powierzają, to liczą na ciebie, ufają, że podołasz. Jeśli nie podołasz, to zawiodłeś, choćby tylko we własnych oczach. Jakiekolwiek by były przeciwności, jak bardzo by ci się nie chciało – tak trzeba, to obowiązek wobec tamtych, dalej wobec tych, którym wynik twej pracy służy, a i wobec siebie, bo skoro się podjąłeś, to bądź konsekwentny. Trzeba zatem, to nakaz wewnętrzny, zdobyć się na dość chcenia – dość woli – i rzecz doprowadzić do końca”. Skąd ja znam to niedzisiejsze, honorowe, rycerskie „tak trzeba – bo trzeba”, ale w odniesieniu właśnie do pracy? „Praca” i „wola” – z Hegla? Coś tak jakby, ale nie to... Po długich a ciężkich poszukiwaniach wreszcie klapka mi się odemknęła. Ja z tym miałem do czynienia przelotnie i przypadkowo wieki temu, ale Conrad i czytelnicy tamtego czasu, Marlow i ludzie z załogi „Nellie” mieli to w lekturach szkolnych: to ma z tysiąc osiemset lat i to jest Marek Aureliusz przecież, grecka szkoła stoicka etyki...

    Z naszej pozycji nie sposób zauważyć, jak ostro Conrad dyskutuje z ówcześnie typowym brytyjskim oglądem świata (a pośrednio też z zachodnioeuropejskim). Chyba że się wie, iż Wielka Brytania sto lat temu to światowe supermocarstwo, Brytyjczyk jest obywatelem najlepszego państwa na tym świecie, brytyjska wolność, organizacja, system wartości i model życia są najlepsze z możliwych, więc najlepiej byłoby na świecie, gdyby wszyscy przeszli na ten model, toteż świat należy cywilizować na sposób brytyjski (skąd my to znamy? Już nie stamtąd i nie tak, a jednak...). Przypuszczam, że nikt z Brytyjczyków i ówczesnych ludzi Zachodu takiej książki napisać by nie mógł, tak różna jest ona od ówcześnie standardowych podejść typu: Robinson - Piętaszek, Robinson - ludożercy, Sienkiewiczowy narrator - Kali (nikt? A guzik: a komu Conrad zadedykował „Tajnego agenta”? Jeśli przyjrzysz się najpierw, jak Marlow postrzega postępowanie Europejczyków w Afryce, a potem jak narrator-bohater w „Wojnie światów” postrzega postępowanie Marsjan, i co Ziemianie wyprawiają na Utopii w „Ludziach jak bogowie”, od razu będziesz wiedzieć, że nie nikt...). Jeśli przypomnisz sobie, że Piętaszek to wiek XVIII, a Kali to ten sam czas co Marlow, zrozumiesz, jak potężnie to podejście z pozycji wyższości jest wówczas utrwalone jako schemat; pod tym kątem przyjrzyj się np. ciotce Marlowa, zadaniom drugiego głównego bohatera. Podbój i misja cywilizacyjna to oczywistość – tylko nie dla Conrada, bo on jest z podbitego narodu (i teraz, pamiętając też o wzmiankach nt. Hugo i Stendhala, jeszcze bardziej widzisz, że szufladka „Conrad” w szufladce „literatura angielska” niezbyt się mieści; anglojęzyczna jak najbardziej, ale angielska nie bardzo...).

    W opowieści Marlowa rzecz dzieje się wedle 1900 roku gdzieś w głębi Afryki. Jeśli gdziekolwiek znajdziesz, że dzieje się w Kongu, na rzece Kongo, wedle 1890, to nie daj się nabrać: przecież na to musiałby być dowód w tekście, tymczasem dowód jest spoza tekstu (Korzeniowski wtedy właśnie dowodził parowcem o tej samej nazwie właśnie tam). Ale Conrad, choć sporo siebie udzielił Marlowowi, nie jest z nim tożsamy, ot, np. Marlow nie umie czytać po rosyjsku (dla mnie jest to jedna z najbardziej bombowych scen w literaturze, dowodzących, że nigdy nie wolno utożsamiać autora z narratorem, podmiotem lirycznym, bohaterem, choć mogą sobie być bardzo bliscy). Conrad całkowicie świadomie unika konkretyzacji geograficznej i państwowej, unika też konkretów personalnych (w całym tłumie bohaterów bodaj tylko czterej są wymienieni z nazwiska). Służy to, i służy celnie, uniwersalizacji treści i przesłań: chodzi właśnie o to, by nie zredukować znaczeń tylko do jednej rzeki, do kolonii tylko belgijskiej, do całkiem innych czy obcych ludzi. Z innej zaś strony to jeden ze sposobów dbania o Ciebie-załoganta przez Conrada-kapitana: tak pisać, tak opowiadać, by Ci możliwie ułatwić znajdowanie w Tobie i w Twojej rzeczywistości tego, co wspólne, czyli: by Ci ułatwić wykonanie rozkazu „wyobraźcie sobie”. Ale to widać z pokładu „Nellie”, bo z pirsu widać tylko „niepotrzebne utrudnianie” pomijaniem nazw geograficznych, „dziwaczne” nazywanie bohaterów nie imionami, lecz zawodami lub funkcjami: Dyrektor, Księgowy...

    Skoro zrozumiesz, że Conradowi chodzi o wszystkie kolonie, o wszelki podbój, następne drzwi otworzą Ci się automatycznie: o wszystkie nie tylko w przestrzeni, lecz i w czasie – bo po cóż on zaczynałby od brytyjskich i rzymskich konkwistadorów, a ja od XVI-wiecznego Eldorado? „Jądro...” jest również refleksją nad historią, nad ciągłością w historii (ciągłością czego? – to już odkryj sama, ja książki nie streszczam ani drzwi nie otwieram za Ciebie). To ciągłość od przeszłości, skoro Marlow w Afryce jest kontynuacją starożytnego rzymskiego kapitana w Brytanii, brytyjskiego kapitana z XVI-XVII wieku gdzieś w świecie, skoro dyrektorzy, księgowi et consortes są dalszym ciągiem takichże urzędników sprzed wieków (do Eldorado w Ameryce Conrad nawiązuje tylko krótką aluzją). A skoro nie kto inny, jak Ty i ja siedzimy z nimi na pokładzie, skoro mamy związek z Marlowem i załogą – to znaczy, że tym samym owa ciągłość sięga w ich przyszłość: do nas (to jeśli czytasz rozumowo; a jeśli intuicyjnie czy uczuciowo: gdyby nie istniała ta ciągłość, Conrad z Marlowem w żaden sposób nie byliby w stanie wywołać w Tobie tych wrażeń, tych doznań, od poczucia absurdalności sytuacji poczynając, na choćby najprostszym czy najsłabszym współczuciu kończąc, bo przecież oni mówią o rzeczywistości sprzed wieku, więc historycznej). Jedno i drugie ewidentnie należy do rzeczy w tej książce głównych. Ku memu zdziwieniu o tym aspekcie sprawy w wypowiedziach o „Jądrze...” wzmiankuje się ubocznie, jeśli w ogóle (co prawda, znam ich tylko kilka).

    No i teraz, na samym końcu zobaczysz, czemu jeszcze służy moje otwarcie listu Eldoradem. O ostatniej oskarowej wersji „King Konga” już było. A pamiętasz, że Martin Eden, marynarz, który został pisarzem, i to nie byle jakim; pisarzem, który łączy ścisły obraz prawdy z indywidualizmem wielkiej jednostki – mówi o swym ostatnim, dojrzałym dziele, że tylko Conrada byłoby stać na coś takiego? A pamiętasz, jak to kadet Pirx u Lema po przeczytaniu Conrada marzy o wielkim milczeniu galaktycznym, misji itd.? A pamiętasz, że w pierwszym „Obcym”, w reżyserii Ridleya Scotta, statek kosmiczny nosi nazwę „Nostromo”? (w drugim - „Sulaco”). A filmowe adaptacje, trawestacje lub inspiracje dziełami Conrada (mniejsza teraz o jakość), z obsadami z klasą – że to np. nie tylko „Tajny agent” Hitchcocka w 1936 roku, nie tylko „Lord Jim” z Peterem O’Toolem przed pół wiekiem, „Czas Apokalipsy” wedle Coppoli przed ćwierć wiekiem, ale niemało innych, w tym nie tak dawno np. „Jądro ciemności” z Timem Rothem i Johnem Malkovichem? A ORP „Conrad” w czasie II wojny? A że „jądro ciemności” stało się frazeologizmem? Conrad jak Eldorado wszedł do kultury. Trwale.

Rozwiązania

Podobne materiały

Przydatność 50% Osoby prawne w prawie rzymskim.

Osoby prawne to inaczej instytucje, organizacje, masy majątkowe lub związki ludzi, które zostały stworzone w celu realizacji określonych celów i które posiadają zdolność prawną. Pojęcie osoby prawnej, choć w sposób niepełny, rozwinęło się w okresie pryncypatu, kiedy to pretor przyznawał gminom miejskim (municypia) osobowość prawną, by mogły brać udział w obrocie...

Przydatność 80% Nauczanie prawa w Rzymskim państwie.

1. Wstęp Przekazy źródłowe na temat edukacji prawniczej w starożytnym Rzymie są skąpe. Spowodowane jest to nauką prawa o charakterze prywatnym (brak wkładu państwa). Jedynym źródłem są autorzy podręczników do nauki prawa- Gaius i Pomponius (Enchyrydii liber singularis ) . Nauczanie prawa odpowiadało skali rozwoju całego systemu prawnego. Historię nauczania prawna można...

Przydatność 55% Nauczanie prawa w państwie rzymskim

Nauczanie prawa w okresie republiki, a także w pierwszych wiekach cesarstwa miało charakter prywatny, dlatego państwo się nim nie interesowało. Relacje prawników siłą rzeczy mają charakter historyczny, a jurysprudencja rzymska predylekcji ku historii nie przejawiała. Jedyny wyjątek, to dwaj nauczyciele prawa: Gaius i Pomponius, autorzy podręczników do nauki prawa. Historię...

Przydatność 80% „Czarny czwartek” początkiem upadku giełdy przy Wall Street

W latach 20. Amerykanów opanowało szaleństwo wydawania pieniędzy. Kupowano wszystko i wszędzie- od towarów w sklepach po akcje na giełdzie. Na wszystkie zakupy można było otrzymać bardzo tani i łatwo dostępny kredyt. Pod koniec dekady stało się jasne, ze za wszystko trzeba będzie zapłacić straszną cenę. W połowie października 1929 roku ceny akcji spadły tak gwałtownie,...

Przydatność 70% Wychowanie i edukacja w Cesarstwie Rzymskim

Cesarstwo Rzymskie zostało w 395r. n.e podzielone przez TEODOZJUSZA WIELKIEGO między 2 synów na CESARSTWO ZACHODNIE RZYMSKIE z RZYMEM na czele i WSCHODNIE z KONSTANTYNOPOLEM.W cesarstwie zachodnim przewagę miała ludność zromanizowana i język łaciński. Wychowanie i edukacja: Wychowanie rzymskie skupiało się na niwie rodzinnej.Ambicją każdej rodziny było właściwe wychowanie...

0 odpowiada - 0 ogląda - 1 rozwiązań

Dodaj zadanie

Zobacz więcej opcji